Czasem aż brak mi słów, żeby opisać ogrom własnej głupoty.
Tyle razy zarzekałam się, że nie dopuszczę do pewnych sytuacji, że nie popełnię tych samych błędów, że następnym razem będę mądrzejsza…. Na nic to.
Weekend upłynął pod hasłem: „spuszczona ze smyczy” (standard po rozstaniach czy, jak w tym wypadku, długiej przerwie w imprezowaniu). Schemat już znany, ten sam określony zestaw idiotycznych zachowań i gigantyczny kac moralny. Po rozmowie z Madame R. stwierdziłam, że moje beznadziejne zachowania weszły mi w krew tak solidnie, iż czułabym się nieswojo nie popełniając tych samych błędów. Doprowadzam do żenujących sytuacji z pewnego rodzaju przyzwyczajenia, podświadomie, żeby przypadkiem nie okazało się, że zmądrzałam lub wyciągnęłam jakąś lekcję z któregokolwiek z życiowych kopów.
A przecież ten trzydniowy maraton koncertowy zapowiadał się tak dobrze…
Niestety sobota i wiśniówka (niech zginie, przepadnie) wyciągnęły na wierzch starą, niedobrą mnie. Daremny słowotok (aż skora cierpnie), idiotyczne rozbestwienie i luki w pamięci w niedzielny poranek. Do tego poczucie winy, ból emocjonalny przechodzący w fizyczny i stany lękowe…
I po co to wszystko?
Po nic.
Profitów zero.
Strat mnóstwo.
Niedzielne składanie filmu (którego z rana nikt nie był w stanie mi złożyć) ma niewątpliwie swój urok, ale za to flashbacki są zabójcze.
A noc, na wypadek gdybym mogła poczuć się trochę lepiej, podarowała mi wizje końca świata i groteskowy miks rzeczy, które miały i nie miały miejsca w te trzy szalone wieczory.
Ciało obolałe.
Dusza w proszku.
Godność już dawno stracona.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz