wtorek, 9 września 2014

Kolejna sporych rozmiarów przerwa...

Wyczytałam gdzieś, że ludzie na co dzień zwykle mówią, że nic się nie u nich nie dzieje. Kiedy jednak sięgną pamięcią o kilka lat wstecz, to dopiero wówczas zdają sobie sprawę, jak wiele się zmieniło. Jest w tym chyba trochę prawdy...
Moje życie wywróciło się do góry nogami kilkakrotnie w ciągu ostatniego roku. Nie zawsze było to pozytywne ale na pewno niosło ze sobą nowe doświadczenia.
Dzielnie walczyłam z przeciwnościami losu, stałam twardo na ziemi pilnując swoich spraw i absolutnie nie prosiłam nikogo o pomoc. "Zosiosamosizm" absolutny. Wszystko robiłam SAMA i ze wszystkim dawałam sobie radę SAMA.
W efekcie dopadła mnie, jak to ładnie czasem mawiają, "choroba duszy" połączona z silną nerwicą.
Objawy były koszmarne. Niejednokrotnie, dusząc się w swoim leżącym, sparaliżowanym ciele, miałam pewność, że to ostatnie sekundy mojego życia... W końcu, po kilku spotkaniach z pogotowiem ratunkowym, wsadzono mnie do szpitala na tydzień intensywnego mielenia.
Badanie po badaniu wykluczano możliwe schorzenia. Po drodze wyskoczyła jakąś niedomykalność zastawki ale poza tym wszystkie organy okazały się być sprawne. Wniosek był jeden: mam coś z deklem!
Zaczęły się wizyty u psychiatry i... tak strasznie ośmieszana przeze mnie zawsze psychoterapia. Niewyobrażalnie wiele kosztowało mnie pojawianie się na sesjach z psychologiem i prowadzenie bezdennie głupich dla mnie wtedy rozmów. Okazało się jednak, że wszystko to miało sens od samego początku. Ni stąd, ni zowąd musiałam zagłębić się w zakamarki mojej głowy, musiałam otworzyć wszystkie skrzętnie zatykane latami kanały i podnieść mocno udeptany dywan pozorów. I wylało się, wylazło i spadło mi na głowę całe mnóstwo okropnych uczuć i myśli. Spotkanie po spotkaniu zapoznawałam się z nowymi wariactwami, które nosiłam w sobie. Uczyłam się je rozpoznawać, znajdować ich genezę a na końcu pokonywać lub chociażby oswajać. Początki były ciężkie, dużo smutku, dużo łez i złości. To co stało się później to był mój totalny "turning point".
Nagle życie zaczęło mnie zaskakiwać i zachwycać.
Nagle żal i smutek ustąpiły miejsca wybaczeniu i wdzięczności a strach przeobraził się w ciekawość.
Nagle życie zaczęło mieć sens.
I co najważniejsze - TO TRWA!!!

piątek, 1 lutego 2013

Kolejny wielki powrót do blogowania.
Trochę więcej czasu i kilka nowych pomysłów na to co zamieścić na blogu. Miejmy nadzieję, że tym razem słomiany zapał nie wygra z ciężko wypracowaną motywacją.
Na początek krótkie odniesienie do ostatniego wpisu. NIC! ale to absolutnie nic nie udało mi się zmienić ani osiągnąć.
Nadal żyję z żywą raną w sercu mimo, iż w tym roku upłyną trzy lata...
Miałam nadzieję, że czas leczy rany, że prawdziwa jest naukowa teoria o utrzymywaniu się smutku przez okres około dwóch lat, że z czasem nie będzie bolało już tak mocno...
Boli nadal a świadomość nigdy niezaspokojonej tęsknoty utrudnia mi życie i kontakty z innymi ludźmi.
Wspomnienia czasem uderzają z tak wielką siłą, iż nie sposób powstrzymać łez i wnet, wybucham wielkim płaczem, nie bacząc na fakt, że znajduję się w pracy, autobusie czy w sklepie. Nie sądzę, żeby to się kiedykolwiek zmieniło...
Najgorsze są jednak sny. Sny tak realne, że czuję dotyk jego skóry, czuję jego zapach a w uszach brzmi jego śmiech. Przebudzenie jest wtedy najgorszą karą, bo dociera do mnie fakt jak niekompletny jest świat bez niego.
I tak już pozostanie.

wtorek, 15 czerwca 2010

...


Wielokropek, jako początek.
A to dlatego, że już na początku brak słów, by opisać to, co wydarzyło się w ciągu ostatnich miesięcy ciszy. I w zasadzie opisywać jeszcze nie potrafię, nie chce i nie zamierzam. Mogę tylko powiedzieć, że życie już zawsze będzie niekompletne (ja sama zresztą też) i że wielki jego kawałek pozostanie tylko dla jednego kogoś – ale w zawieszeniu i to już niestety się nie zmieni. Nigdy.

A co ogólnie?
Dni płyną i wszystko można ująć w jednym, prostym stwierdzeniu: zmiany, zmiany i jeszcze raz zmiany. Przewartościowanie wszystkiego, w co się wierzyło i czego się chciało - aż strach pomyśleć, który to już raz w ciągu ostatniego roku. Przyznać jednak muszę, że nauczyłam się bardzo wiele. Czas zacząć inwestować w siebie i poukładać wszystko tak jak się chce, żeby wyglądało. Skoro czasu cofnąć się nie da, to trzeba zrobić wszystko, żeby przyszłość rysowała się w pięknych barwach. Najwyższa też pora, żeby odpuścić to, co bezwartościowe bądź niemożliwe do spełnienia, zabrać się za realizacje tego, co niewykluczone i zaakceptować (a przy odrobinie szczęścia może nawet i oswoić) swoją porytą emocjonalność.

Tyle tytułem powrotu.
Bez odbioru.

środa, 24 marca 2010

Z rozmyślań o życiu.
Czy to całe prawo przyciągania, wykorzystywanie wszechpanującej energii i pozytywnych wizualizacji może być prawdą? Spotkałam w swoim życiu ludzi, wierzących głęboko w to, że są w czepku urodzeni. I rzeczywiście, życie nie doświadczało ich boleśnie. Mieli szczęście praktycznie w każdej dziedzinie życia, nie wkładając w to zbyt wiele (bądź wcale) wysiłku. Z drugiej jednak strony, wiara w to, że jest dobrze z reguły rozpoczynała się od momentu zauważenia i poczucia, że jest dobrze. Idąc tym tropem, najpierw mieli szczęście, później uwierzyli w to, że maja szczęście i tak mają je nadal. Z tego wynikałoby, że są nie tyle twórcami własnego szczęścia, co po prostu uświadomionymi jego posiadaczami… Jednak w publikacjach i programach propagujących pozytywne myślenie, często gęsto wypowiadają się ludzie, którzy przeżywali straszne tragedie i nagle się odmieniało, mniej więcej w momencie, gdy przerwali w sobie tę nic negatywnego myślenia. Sama nie wiem. Wizualizacja pozytywnych zdarzeń zdaje się brzmieć zbyt prosto. Z drugiej strony, z własnego doświadczenia wiem, że dla niektórych jest to w zasadzie niewykonalne. Ogrom negatywu w - nazwijmy to umownie - duszy, paraliżuje i wpływa na każdą myśl i czyn.
Kolejna rzecz, która pałęta mi się po głowie to przypadkowość i niewykorzystane szanse. Może życie to suma przypadków i naszych na nie reakcji? Czasem czuję, że trzeba działać. Czuję to tak silnie, jakby od tego zależało całe moje przyszłe życie. Niestety, ze strachu nie robię nic. I wtedy uświadamiam sobie, że niepotrzebna była panika, bo, mimo iż nie wykonałam żadnej czynności ratującej mój świat – on i tak się nie zawalił. Ale równocześnie nie mam pewności czy za rok, dwa, dziesięć nie odczuję, że zmarnowałam jedyną taką szansę. Co, jeśli wszystko może nam się przytrafić tylko raz i to w określonym roku, miesiącu, dniu i minucie? Może jeśli wtedy nie zadziałamy, to już nigdy przenigdy nie będziemy mieć kolejnej szansy. Może mijając się z kimś, z powodu spóźnienia już nigdy nie zobaczymy go żywego. Może zapominając o czymś sami stracimy życie. A może… i tu wstawmy milion innych przykładów – nie tak drastycznych, ale jednak jedynych, straconych szans…. W takich momentach zaczyna docierać do świadomości przemijalność wszystkiego, co jest w nas. Niemoc. Niepewność. To wzbudza we mnie ogromny strach. Jeśli ta przypadkowość to fakt, to jestem już udupiona po wsze czasy. Ja – tchórz tysiąclecia – kobieta planująca wizytę u fryzjera przez 7 lat ze strachu, że wraz z kolorem włosów zmieni się kolor życia.
A przecież w środku jestem tak strasznie zbuntowana. W środku krzyczę! Pragnę uciekać, zmieniać siebie i otoczenie. Nie mieć nic i zdobywać wszystko, tylko po to żeby znów móc to stracić! Być fala uderzającą w to, co przede mną, łamiącą wszelkie barykady. Być ogniem palącym to, co za mną – przywiązanie, strach i te koszmarne ramy społeczne. I może mogłabym tak żyć, ale niestety wrosłam korzeniami zbyt głęboko w to, co wokoło. Potrzebny jest ktoś drugi. Ktoś jak wiatr, który wyrwie mnie stad z tymi cholernymi korzeniami, abym mogła wrastać gdzie indziej. Albo lepiej niech mnie złamie. Złamie i porwie bez korzeni. Wtedy będę mieć pewność, że już nigdy nigdzie nie wrosnę. I mimo iż czeka mnie wówczas niechybna śmierć i zapomnienie, to przynajmniej nie będę bezradnym elementem wystroju tego parszywego świata.

poniedziałek, 15 marca 2010

Czasem aż brak mi słów, żeby opisać ogrom własnej głupoty.
Tyle razy zarzekałam się, że nie dopuszczę do pewnych sytuacji, że nie popełnię tych samych błędów, że następnym razem będę mądrzejsza…. Na nic to.
Weekend upłynął pod hasłem: „spuszczona ze smyczy” (standard po rozstaniach czy, jak w tym wypadku, długiej przerwie w imprezowaniu). Schemat już znany, ten sam określony zestaw idiotycznych zachowań i gigantyczny kac moralny. Po rozmowie z Madame R. stwierdziłam, że moje beznadziejne zachowania weszły mi w krew tak solidnie, iż czułabym się nieswojo nie popełniając tych samych błędów. Doprowadzam do żenujących sytuacji z pewnego rodzaju przyzwyczajenia, podświadomie, żeby przypadkiem nie okazało się, że zmądrzałam lub wyciągnęłam jakąś lekcję z któregokolwiek z życiowych kopów.
A przecież ten trzydniowy maraton koncertowy zapowiadał się tak dobrze…
Niestety sobota i wiśniówka (niech zginie, przepadnie) wyciągnęły na wierzch starą, niedobrą mnie. Daremny słowotok (aż skora cierpnie), idiotyczne rozbestwienie i luki w pamięci w niedzielny poranek. Do tego poczucie winy, ból emocjonalny przechodzący w fizyczny i stany lękowe…
I po co to wszystko?
Po nic.
Profitów zero.
Strat mnóstwo.
Niedzielne składanie filmu (którego z rana nikt nie był w stanie mi złożyć) ma niewątpliwie swój urok, ale za to flashbacki są zabójcze.
A noc, na wypadek gdybym mogła poczuć się trochę lepiej, podarowała mi wizje końca świata i groteskowy miks rzeczy, które miały i nie miały miejsca w te trzy szalone wieczory.
Ciało obolałe.
Dusza w proszku.
Godność już dawno stracona.

piątek, 12 marca 2010

Kolejny dzień kieratu.
Autobus, praca, autobus, dom.
Komputer, niezliczone ilości kawy i jeszcze więcej pompowanej do płuc nikotyny.
Ludzie w pracy, którzy nie uznają mycia po sobie filiżanek i kubków.
Kot miauczący do ptaków, łaszący się do nóg i rozbrajający mnie, co rusz swoim słodkim pyszczkiem.
Ciągłe upomnienia ze strony mamy: dlaczego tak? dlaczego nie teraz? po co to i tamto?
Samotność w sercu przeszywająca na wskroś i udupiająca raz po raz jakiekolwiek przejawy optymizmu.
Zero zainteresowań, zero motywacji, zero działania.

I jak tak żyć? Tak z dnia na dzień? Licząc, że nagle wydarzy się coś, co pokoloruje ten szary świat?
Tak się przecież nie dzieje. Nie można liczyć na cud, bo po pierwsze one się nie zdarzają, po drugie, jeśli już, to dlaczego miałyby się przydarzyć akurat mnie a po trzecie, niewiele można zmienić stojąc w miejscu z miną bezmózgiego gapia. Am I right?

poniedziałek, 8 marca 2010

2010.

Płynie trzeci miesiąc nowego roku.

Dwa poprzednie przesiedziałam z kotem w domu.

Alienacja i odpoczynek od przygnębiającej powtarzalności i nijakości.

Dodatkowo pojawiła się depresja zimowa.

Totalne rozbicie emocjonalne.

Apatia.

W głowie siedzi kompletny brak perspektyw.

W zasadzie w odniesieniu do wszystkiego.

I ta wszechogarniająca żenada zaobserwowana, nie tylko na zewnątrz, ale i we mnie samej.

Hipokryzja.

Teatr.

Kolejne maski.

A ja, aby sobie radzić z tym, co mnie spotyka, muszę budować mur. Cegła po cegle odcinać emocje od rozumu. Nie jest to może zbyt przyjemne, ale jest bezpieczne. Może odczuć będzie mniej, ale uniknie się tez bólu. Racjonalne spoglądanie na świat jest chyba najbardziej opłacalne. Brak sugerowania się emocjami, usunięcie w kąt empatii i wszelakich sympatii. Czysta kalkulacja. Z chłodem w duszy nie żal utraconych nadziei, nie krzyczy zdeptana samoocena, nie rani podłość innych. Tyle tylko, że nienawidziłam zawsze takich ludzi. Chłodu, braku zrozumienia i przerażająco martwych oczu. Traktowania innych przedmiotowo. Manipulacji. Niezdolności do współodczuwania.

A może to po prostu kwestia skrajności. Tego, że jestem kompletnie rozchwiana emocjonalnie i nic nie wskazuje na to, że z wiekiem to ustąpi. Okiełznanie tego wychodzi mi tylko i wyłącznie poprzez obojętność. Wtedy można pogodzić się z tym, co utraciło się bezpowrotnie. Wtedy wszystko jest do przełknięcia nawet bez popitki. Staje się wolnym obserwatorem świata. Nie uczestniczę w niczym. Działam mechanicznie. Jak bezduszna skorupa człowieka. Wydmuszka. Nothing more.

I niech tak będzie.

Póki co, to jedyne co mogę zrobić, żeby do cna się nie pogubić. Nie tęsknić za miłością po kres, za realizacją nierealnych planów i za zrozumieniem. Musze zaakceptować fakt, że koniec końców ze wszystkim zostaje całkiem sama.

czwartek, 19 listopada 2009

Miało być revival (tak nazwalam nawet bloga!!) a tymczasem w głowie nasrane jak w publicznej, dworcowej toalecie. Ale no more. Trzeba wziąć siebie samą za ryj i poukładać ten świat. Myśli, uczucia i wspomnienia powkładać do odpowiednich przegródek w sobie. Skatalogować, sprawdzić termin przydatności do użycia (jeśli minął to wyrzucić a kysz jak najdalej) i ocenić stan ogólny każdego z wymienionych. A potem zacząć walczyć o to, czego tak naprawdę chcę. A chcę, jak przystało na prawdziwa jedynaczkę, bardzo dużo.
Wczoraj miałam myślówkę na tematy różnego rodzaju i wniosków, jak zwykle, sto tysięcy. Sama sobie do lustra spróbowałam powiedzieć prawdę. Choć raz, bez udawania, zważania na to, co jest logiczne, na to, co jest stosowne i realnie przeraziłam się tym, co od siebie usłyszałam. Mała pogubiona dziewczynka popełniająca błąd za błędem. A u podłoża tych wszystkich błędów leży niewiara w siebie, strach przed kompromitacją i brak ambicji. Po raz pierwszy nazwałam wszystkie uczucia po imieniu. Nie tylko te, które tyczą się mnie samej, ale też i te, którymi obdarzam innych. To również okazało się bardzo szokującym doznaniem. Aż przeraziła mnie moc, z jaka można okłamywać samą siebie. Tak czy owak już wiem, co siedzi w sercu na dnie i teraz muszę coś z tym zrobić. Planu jeszcze nie mam, ale to kwestia czasu. I będzie dobrze i będzie pięknie i będzie przede wszystkim prawdziwie.

poniedziałek, 2 listopada 2009

Jak zwykle mega przestój.
Zero wytłumaczenia.
Stało się tak just like that.
Dziś kolejny mroźny dzień pięknej niewątpliwie jesieni.
W życiu dzieje się sporo i niewiele zarazem. Bliżej nieokreślone uczucia każą mi popadać często w zamyślenie a ja zupełnie sobie tego nie życzę. Bo ze zbyt dużej ilości przemyśleń nic dobrego nigdy nie wynikło. Zawsze dochodzę do wniosku, że jest źle - a takiego podejścia ani ja ani moje odżywające serducho nie chcemy! Walczę więc z tymi uczuciami i stronie od zamyśleń. Póki co idzie mi całkiem nieźle, więc nie ma co narzekać. Co poza tym?
Sezon koncertowy się rozpoczął i z dnia na dzień dodaję nowe pozycje do swojego kalendarza Brakowało mi bardzo tego typu rozrywki. Mam nadzieje mieć jej w nadmiarze aż do znudzenia (o ile to możliwe).
Brat duchowy od dziś w szpitalu – stresuje mnie to niezmiernie i jest mi głupio, bo nazwalam go przecież hipochondrykiem na potęgę.
Kasa dziś wpływa na konto, więc czas najwyższy uregulować płatności i uronić łzę nad tą resztką, która pozostanie:/
Madame R. wraca do pracy, jeździ na szkolenia i niebawem rozpoczyna na stanowisku zastępcy kierownika. Brawa dla niej i radość wielka.
A ja wracam do łykania tranu, bo jesień, co rusz kładzie mnie do lóżka.

poniedziałek, 5 października 2009

Ależ jestem konsekwentna.
Znów zastój, tym razem (zawsze coś!) spowodowany przemyśleniami wielkiej wagi. Na szczęście przemyślenia są z natury tych owocnych i wprowadziły dość spore zmiany do mojego spojrzenia na otaczający mnie świat. Ten lokalny świat - ma się rozumieć. Wszystko układa się w jedna spójną całość i staje się nad wyraz oczywiste. Z plotek szalejących po Szwagrowie składam kawałek po kawałku obraz tych ostatnich miesięcy rysowany przez tzw. przychylnych inaczej. Obraz nieprawdziwy i kompletnie wykrzywiony, ale czy może być inny skoro plotki te mijają się z prawdą tak drastycznie. Tak czy owak, to uzmysłowiło mi co jest prawdą a co nie i pozwoliło zrozumieć zachowania ludzi wokół mnie. Kto chciał uwierzyć w plotki - uwierzył, kto chciał skrzywdzić - skrzywdził, kto chciał oszukać - oszukał. I mimo, iż każda z tych rzeczy była (czy też jest) dość mocno wymierzona we mnie - nie będę się tym przejmować. Nie mam sił odkręcać a przede wszystkim nie widzę w tym sensu. Od takich rzeczy (i ludzi) trzeba się odcinać i absolutnie nie dawać wkręcić w ich grę, bo przecież i tak koniec końców veritas omnia vincit.
Ogólnie w umyśle panuje optymizm i spokój. Nie wszystko jest, co prawda tak jak powinno być, ale myślę, że to kwestia czasu. W weekend zostałam w domu z kotem i bardzo dzięki temu odpoczęłam. Detoks od spotkań towarzyskich, libacji alkoholowych i odwiedzania tych samych miejsc to bardzo dobry pomysł. Albo dopadło mnie zmęczenie materiału albo po prostu się znudziłam. Jak zwykle przyczyna jest nieważna - ważny jest efekt. Zabrałam się nawet za przeglądanie książek przygotowanych do pracy magisterskiej a to już spory krok jak na mnie. Oby tak dalej.

poniedziałek, 14 września 2009

Braku konsekwencji ciąg dalszy..;/ Tym razem usprawiedliwiam się pobytem w szpitalu i ogólnie panującym późniejszym kiepskim samopoczuciem. Ale już jest lepiej, więc czas się brać za siebie, za bloga, za pracę, za naukę, za hobby i za znajdywanie szczęścia. Zaznaczam profilaktycznie, że kolejność ma się nijak do ważności wcześniej wymienionych.

Z rzeczy ciekawych: dwie karty mam na przyszłość i chcę wierzyć w tarota. Chcę znaleźć "mentora". Chcę też zmienić studia na poza-Bielskiem i miejsce zamieszkania na nie-poza-Bielskiem, więc jakby były jakieś wolne, niedrogie lokale to proszę o kody. Wczoraj daliśmy w dupę żabojadom i jesteśmy mistrzami Europy w siatę - oto mój wczorajszy powód do łez. Przedwczorajszy powód do łez to Inglourious Basterds - Tarantino nie zawiódł ani troszkę.

Ze spostrzeżeń: można w tym malutkim mieście spotkać jeszcze miłych i ciekawych ludzi, których wcześniej się nie znało. Wieczorami i wczesnym rankiem pachnie już jesienią. 2009 rok jest rokiem związkorozpadowym. Moja kotka jest z dnia na dzień coraz piękniejsza. Alkohol powoduje czasem amnezję (prawda Panie Zając, Panie Dyzio i Panie Marecki?):)
Więcej spostrzeżeń będę umieszczać na bieżąco.

poniedziałek, 27 lipca 2009

Dupowatość i nijakość.
Taki nastrój ustanawiam na ten po niedzielny dzień. I to tyle - więcej grzechów nie pamietam. Koniec kropka.

piątek, 24 lipca 2009

Czasem spotyka się w życiu ludzi bardzo podobnych do nas. Podobna wrażliwość, podobne obawy i ta sama nieumiejętność radzenia sobie z nimi. Co się jednak dzieje, kiedy ta osoba reprezentuje zupełnie inną formę walki z codziennością? Wtedy uświadamiamy sobie co chcielibyśmy zrobić a czego nie potrafimy i prawdopodobnie nigdy nie będziemy umieć... Ja uświadomiłam sobie po raz kolejny nieumiejętność ruszenia do przodu, fakt, że wrosłam korzeniami w ziemię tak głęboko, że chyba nic nie jest w stanie sprowokować mnie do ruchu... Mam tę zasraną stabilizację ale tak naprawdę nic z niej nie wynika. Coraz bardziej tęsknię za pędem, za biegiem, za ucieczką...ale nie potrafię, za bardzo się boję. I w całej tej sytuacji marze o kimś kto weźmie mnie za rękę i pociągnie za sobą, nie ważne gdzie, byle ruszyć. A ja w zamian co? No cóż ja mam tylko siebie i swój własny strach. Nie spodziewam się więc zainteresowania tą zupełnie niematrymonialną ofertą.

P.S. Chyba jestem zboczona ale realnie kocham moją pracę:)

poniedziałek, 20 lipca 2009

Nie jestem już agnostyczką.
Po wczoraj stwierdzam bez wahania: John Christopher Depp II jest moim bogiem:))

piątek, 17 lipca 2009

No i nie było wczoraj kawy, bo nie było czasu:)
A obecnie zamiast pracować w pocie czoła, zachwycam się małym żółtkiem, który niesamowicie wymiata na gitarze i stwierdzam rzecz powszechnie znaną, że jestem beztalenciem paskudnym:/
Weekendowy nastrój już mi się udziela, więc uśmiecham się od ucha do ucha i tak sobie przepowiadam po cichu, że stan ten się nie zmieni. A optymizm ten jest w pełni uzasadniony, choćby tym, że życie jest piękne.
Mimo tego, że cholernie ciężko się posklejać kiedy kleju brak.

czwartek, 16 lipca 2009

Brak systematyczności przejawia się nawet tutaj. Co zrobić - taki już mam charakter. Czasem nie mam sił i chęci na to, by sklecić sensownego posta. Może dlatego, że wokoło tyle absurdalnych rzeczy mieszających w myślach. Tak czy owak, postanawiam od dziś pisać bezsensu nawet. I po kawałku czasem. Byle pisać.

A tak z innej beczki to marzy mi się kawa z cynamonem. Nie piłam jej już od...no tak, od czasu, którego staram się nie wspominać. Dziś się jednak przełamię i zrobię sobie ogromny kubek tej mojej private ambrozji:)

czwartek, 18 czerwca 2009

półrocze almost done:)

Jeszcze niecałe dwa tygodnie i skończy się pierwsze półrocze tego roku. Obfitowało w wiele dziwnych zdarzeń i w rozpady wielu związków wydających się "forever". Mimo natężenia przykrości, z nadzieją patrzę w przyszłość i czuję, że ta druga połowa może przynieść dużo dobrego. Tak by wypadało chociażby dla utrzymania równowagi we wszechświecie:) Ale nie tylko półrocze mija. Za dwa tygodnie stuknie mi ćwiartka i przeraża mnie to niezmiernie. Gdzieś w umyśle roi mi się, że to moment przełomowy a ja tak niewiele osiągnęłam. Wręcz przeciwnie - mam mniej niż kiedyś. Ale może to i dobrze - zaczynam od nowa - tabula rasa - zbuduje sobie teraz stabilniejszy świat:) a potem, kto wie, może będę żyć happily ever after, hehe.

środa, 10 czerwca 2009

Po i przed

Weekend upłynął intensywnie i szybko. Nie było żadnych tragedii i nic mnie nie zabiło. Koncert był fantastyczny, urodziny Peggy również a i wyjścia na lotnisko pełne przygód. Ogólnie weekend można zaliczyć do bardzo udanych. Jeśli chodzi natomiast o moje (kiepskie ostatnimi czasy) samopoczucie - poprawiło się znacznie. Można nawet rzec, że wykonało obrót o 180 stopni. Dużo daje pogodzenie się z rzeczywistością, z ludźmi i ich wyborami, a przede wszystkim zaprzestanie walki z wiatrakami. Nowe motto na dziś: uśmiech lekiem na całe zło wewnętrznego świata:) Przede mną długi weekend, ale póki co plany są tylko na połowę. Miejmy nadzieje, że będzie choć po części tak sympatycznie jak w poprzedni.

piątek, 5 czerwca 2009

Myśli na dobry początek.

No i dołączyłam do grona znajomych posiadających swoje blogi.
Po co mi to? Tego jeszcze nie wiem, ale skoro pojawiła się chęć - postanowiłam spróbować.
Sytuacja życiowa, w jakiej obecnie się znajduję, zachęca do obnażania swoich myśli publicznie.
Może dzięki temu będę mniej gadać i dam odpocząć ludziom wokół mnie:)
Myśl numer jeden do zapisania: życie jest nieprzewidywalne.
Uzupełnienie do tej myśli: niestety nie zawsze w pozytywny sposób.
Myśl numer dwa: trzeba naprawdę zjeść z kimś przysłowiową beczkę soli, żeby wiedzieć kim tak naprawdę jest.
Uzupełnienie do myśli numer dwa: z niektórymi nie warto nawet zaczynać.
Myśl trzecia -zaczerpnięta z wczorajszej rozmowy z Panem S. - człowiekiem, którego uwielbiam i szalenie szanuje: miłość to kwestia woli.
Uzupełnienie do tej myśli: mam nadzieję, że tak jest i ciągle mam wpływ na swoją wolę.
I myśl ostatnia: prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie.
Uzupełnienie do tej myśli, skierowane do Madame R. (i skradzione z opisu tej samej osobie): You my friend, I will defend and if we change, well I love you anyway.
A dziś przykry będzie dzień (choć w dawnych planach miał być świetny) ale co nas nie zabije to nas wzmocni - a to nas na pewno nie zabije Madame R.:)